Łódzka Organizacja Turystyczna

#ŁÓDŹzKANAPY - Niech się święci 1 maja! W opowiadaniu A. Kasprowicza

1 maja, czyli obchodzone od 1890 roku (w Polsce ustanowione oficjalnie w 1950 roku) Święto Pracy, określane też jako Międzynarodowy Dzień Solidarności Ludzi Pracy swoje najbardziej spektakularne odsłony miało w okresie PRL. A jak to wyglądało przed II wojną światową w robotniczej Łodzi? Zapraszamy do przeczytania opowiadania Antoniego Kasprowicza pt. "Portret"!

ze zbiorów Muzeum PRL w Krakowie
Plakat pierwszomajowy
4 zdjęcia
ze zbiorów Muzeum PRL w Krakowie
rep. K. Szymczak/Dziennik Łódzki
Fotopolska
fot. P. Miłek
ZOBACZ
ZDJĘCIA (4)

Portret

Pracować u dobrego fachowca to satysfakcja. A takim fachowcem był właśnie majster Pluskota, malarz pokojowy, cieszący się uznaniem całej naszej dzielnicy.

Pracowałem u niego jako czeladnik trzeci rok, i prawdę mówiąc, nic złego nie mógłbym o nim powiedzieć, jak tylko to, że był cholernym bigotem, i jak niektórzy powiadają „zabitym katolikiem”.

W mieszkaniu majstra – prawdziwa kaplica. W dużym pokoju – był posiadaczem pokoju z kuchnią, co budziło należny respekt u klientów – między dwoma oknami na staroświeckiej komodzie stał olbrzymi krzyż, a po prawej i lewej stronie dwa porcelanowe anioły, klęczące obok lichtarzy z płonącymi świecami. Wyżej na ścianie – Matka Boska z Dzieciątkiem, oświetlona dniem i nocą różową lampą oliwną, zawieszoną na łańcuszku przed obrazem, w którego szkle odbijało się migotliwe światło. Nad dwoma łóżkami pełno obrazów świętych – dwanaście a może i więcej – a przy drzwiach ozdobionych literami K.M.B – kropielnica ze święconą wodą.

Prawdę mówiąc, tą bigoterią Pluskota wyrobił sobie niezłą opinię w całej dzielnicy, bo wszystkie pobożnisie nie poświęciłyby malowania mieszkań innemu majstrowi, jak tylko Pluskocie – prawdziwemu katolikowi.

Trzeba jednak przyznać, że jak nasz majster odwalił robotę – to tylko kucać i podziwiać z otwartą gębą. Czyściutko, równiutko, bez żadnych pęknięć, zachlapnięć i plam na ścianach. A na drabinie to istny tancerz. W trymiga obtańcuje mieszkanie ciągnąc strychcjerkiem różnobarwne paski, dzielące biel sufitu od kolorowego tła porolkowanych ścian. Przy tym nie klął, nie palił i nie zachlewał się na amen, jak na przykład majster Borucki z ulicy Milionowej, i nigdy za żadne skarby nie godził się na malowanie w niedziele i święta, co często praktykowane było w naszej dzielnicy, z uwagi na wolny dzień od pracy.

Toteż wszystkie niedziele mieliśmy z drugim czeladnikiem i praktykantem wolne.

Ambitny był też majster Pluskota. Nigdy nie borgował w sklepiku farb jak inni. Za wszystko bulił gotowizną, a sprzęt malarski u niego – proszę: wózek dwukołowy do przewożenia drabin, farb, wiader i gratów. Dwie drabiny sześcio-, a dwie dziewięcioszczeblowe, cztery używane i cztery nowe ławkowce, wiadra, szpachelki, linijki, strychcjerki i inne różne pędzle do kleju i oleju, nie licząc różnych gumowych rolek o pięknych deseniach i mnóstwa szablonów, które sam komponował i wycinał. Jednym słowem porządny warsztat.

Jak już wspomniałem, pracowałem u majstra trzeci sezon i może pracowałbym dalej, gdybym ostatniej kwietniowej nocy plincował w chacie i nie rwał się na spacery. Ale mnie właśnie zachciało się spacerować po pracy, bo wiadomo: czyste niebo, zieleniejące bzy i kasztany, no i dziewczęta, smukłe, uśmiechnięte dziewczęta, spacerujące ulicami.

I wtedy to właśnie natknąłem się na Władka Sokalę i Ryśka Tarana.

Ojciec Władka był szewcem w naszej dzielnicy i słynął z dobrej roboty, a Rysiek Taran, tkacz z zawodu, był znanym bywalcem czytelni i biblioteki publicznej przy parku Źródliska i prawdę mówiąc, rzadko się z nimi spotykałem. Ot, serwus, serwus. I tyle.

Pierwszy doskoczył Władek.
- Oj dobrze, że cię widzę „Matejko” – zawołał uradowany, potrząsając mi łapą, a taran już targa mnie za kapotę i pytluje:
- Słuchaj, „Matejko:, nie bądź cieciem i pomóż nam. Przysłużysz się klasie i narodowi. To nic takiego, to tylko portret, uważasz. No, chodź do mnie, do chaty. Zobaczysz tylko, doradzisz tylko i pójdziesz sobie. No, nie bądź cieciem… „Matejko”.

Prosili, błagali, nadskakiwali, grozili nie dając mi wypowiedzieć słowa i nie wiadomo kiedy znalazłem się w mieszkaniu Tarana. Izdebka malutka i biedniutka jak niemal u wszystkich mieszkańców naszej dzielnicy. Przy żelaznym piecyku krzątała się żona Tarana.
- No, gdzie ten portret? Dawajcie! – zawołałem sadowiąc się na krześle. I w tej samej chwili Taran rzucił się do szafy, rozwinął na stole rulon bristolu, a na bristolu – nieudany zarys twarzy ludzkiej o wysokim czole i sterczącej bródce.
- Kto to ma być? – zapytałem unosząc głowę.
- To nie ma być. To dopiero będzie – powiedział Sokala, pochylając się nad arkuszem przypiętym już pineskami do blatu stołu.
- To dopiero będzie – podchwycił Taran – jeśli ty nam pomożesz, bo nam jakoś nie wychodzi, a pragniemy, by za kilka dni patrzyło na ten portret tysiące ludzi, kapujesz?
- Tak, tysiące – potwierdził Sokala opierając się rękami o stół.
- więc kto to ma być wreszcie na tym rysunku? – zapytałem powtórnie, z ironią – bo trudno rozpoznać: bokser, święty, fabrykant, poeta?
- To ma być On – wykrzyknął nagle Władek, wyjmując z kieszeni jakąś podobiznę wyciętą z gazety. – On, kapujesz? Ten,. Który wstrząsnął całą Europą, strącił cara z tronu, a ludowi dał wolność i władzę.

Przyglądałem się więc milcząco temu zdjęciu, przyglądałem, przyglądałem, aż wreszcie Taran krzyknął:
- Lenin, frajerze!
- Lenin – powtórzył Władek Sokala
Zrobiło się cicho, tylko fajerki brzęczały na piecyku pod przestawianymi garnkami.
- I co ty na to? – zapytał Taran
- I co ty na to? – podchwycił Władek
- A gdzie wy ten portret zawiesicie? – spytałem po chwili milczenia, zaciekawiony.
- Jak go ukończymy, to zobaczysz. W każdym razie na największej Sali miasta – dodał Taran, poklepując mnie po ramieniu.
- a więc pomóż nam, kochany „Matejko”. Pomóż, chociaż odrysować głowę, bo z krawatem, kapotą i kamizelką sami damy sobie jakoś radę. Na Boga, nie odmawiaj. Przecież cała dzielnica wie, żeś na kościelnej chorągwi wymalował za darmo świętą Annę, „Matejko”!
- No dobrze – wycedziłem po chwili, ale pokażę wam tylko, jak się rozmieszcza i cieniuje oblicze. Dobrze?
Przytaknęli głowami i podali mi cztery ołówki.
- Bo uważacie, chłopaki – pouczałem cieniując po szkicu – z jednej strony trzeba twarz przyciemnić, żeby nabrała bryłowatości, z drugiej zaś dla kontrastu rozjaśnić. O, a te brwi nad oczami muszą iść ukośnie, nadając twarzy ostrości, a nie jak żeście narysowali – prosto, poniżej poziomu wystających uszu. A wąsy, patrzcie – tak się rysuje. A wyłysiała głowa, uważacie, musi na czubku być trochę ścięta, jak jajko. No, czy nie lepiej wygląda teraz? – pytałem, szorując po kartonie ołówkami.

Przytakiwali i uśmiechali się zadowoleni, a kiedy wreszcie zakrakałem – na dzisiaj koniec. – Taran bez słowa zwinął karton w rulon i schował z powrotem do szafy.
- Nie spodziewaliśmy się, żeś taki majster i morowy chłop – chwalił Taran, poklepując mnie jak psiaka. – No, dziękujemy ci chłopie. Naprawdę szczerze dziękujemy. Resztę portretu dokończymy już jutro z Władkiem. Jakoś to będzie. Postaramy się. Dziś dużo nam pokazałeś. Nie ma co, masz talent, cholero!

„Na co im taki wielki portret – rozmyślałem, powracając późnym wieczorem do domu. – Gdzie oni go do diabła wywieszą? A jednak pod moją ręką bohomaz uzyskał wyraz i podobizną, bo zachowałem proporcję w rozmieszczeniu elementów, o czym oni nie mają zielonego pojęcia i jeszcze gotowi jutro skopsać ładny kawałek odwalonej roboty. Jak to ten Taran powiedział? Aha, powiedział: resztę portretu dokończymy jutro z Władkiem. – Proszę z Władkiem, a Władek marnego ucha nie potrafi w odpowiednim miejscu ustawić. Też mi malarz. Albo ten Rysiek Taran…”

Prawdę mówiąc, to ten portret przyśnił mi się nawet w nocy. Rysiek z Władkiem szorowali po nim pazurami, uśmiechając się z zadowolenia. Poderwałem się na pościeli i pomyślałem: „Musieliby mieć sumienie, żeby kicz walnąć z tak pięknej roboty… I bądź co bądź, toż to przecież nie byle kto. Jeszcze gotowi skrócić mu wąsy lub poszerzyć brodę, a zamiast groszków w krawacie nasmarować jakieś esy floresy i pozostawić kamizelkę z oderwanym guzikiem…”

Nie dziwota więc, że nazajutrz rankiem zamiast do kościoła, jak nam przykazywał majster, ja prosto do Tarana, bo wydawało mi się, że zamiast tego portretu ujrzę…

Wleciałem bez pukania. Kobieta jak zwykle przy kuchni, a Taran z gazetą w łóżku.
- „Matejko” – zawołał uradowany, wyskakując w gaciach z pościeli.
- Wykończony? – zapytałem łapiąc oddech
- Niby portret?
- Portret.
Skądże. Władek powiada że po tobie, szkoda mrugać,  nie da rady, a ja – szkoda gadać – odpowiedział machając ręką.

Odetchnąłem więc i usiadłem na pobrzeżu łózka.
- W takim razie – zaproponowałem – uprzątnij talerze a ja dokończę tego człowieka, który sam jeden obalił cara…

Powiedziałem, a mój Rysiek pruje już do szafy, wyciąga rulon, rozwija, przypina do stołu, a ja cap za gumkę i ołówki i jakby mi ktoś obiecał najcięższe pieniądze – szu, szu, szu po tym zaczętym portrecie.

Machałem, dmuchałem, cieniowałem, odmierzałem, a Taran temperował tylko ołówki, przyglądał się i wzdychał.
- Niech cię nie znam, „Matejko”. On już ładniejszy jak na gazecie, a krawat w groszki odstaje mu od koszuli, że można by wziąć w rękę.

Około południa portret został ukończony. Byłem dumny, zadowolony. Bo proszę – nędzny wycineczek z gazety, a tu popiersie na cały stół, i to jakie jeszcze…
- Pojutrze, ten twój portret – powiedział Taran – obejrzą tysiące…
- Jakie tysiące? – spytałem zdziwiony i ucieszony.
- No robotnicy, manifestujący na Wodniaku, bo za dwa dni święto pracy, Pierwszy Maja, i ja z Sokalą na czele pochodu poniesiemy ten portret przybity ba dykcie do drzewca. Ale ten portret nie będzie wisiał nieruchomo, o nie. On będzie wznosił się jak żywy i obracał na wszystkie strony świata, a za nim tłumy, pieśni, okrzyki, orkiestry, sztandary, transparenty… I co ty na to, „Matejko”?...

Cały poniedziałek, prawdę mówiąc, przebąblowałem w robocie. Obijałem się tylko po kątach ze szpachelką, gipsując pęknięcia i nierówności ścian i od czasu do czasu przykładałem dłoń do czoła, udając, że głowa mnie boli, a w duchu modliłem się gorąco, żeby czasem broń Boże we wtorek nie padał deszcz i nie dmuchało. Bo jakby ten portret nasiąkł to rany Boskie! Nie, nie. W to święto musi być pogoda. Tej nocy sen miałem spokojny, ale za to już wczesnym rankiem wyskoczyłem z betów i po opchnięciu śniadania, które przygotowała mi żona, zamiast do roboty – jak dawniej czym prędzej do Tarana. Nie zastałem go jednak, bo Rysiek z Władkiem, jak oświadczyła Taranowa, wyszli przed chwilą z transparentem na Wodniak.

Był słoneczny, majowy dzień. Ćwierkały radośnie wróble w pobliskim ogrodzie, z którego niósł się zapach rozkwitających drzew. Liczne grupy maszerowały już w kierunku Wodniaka, a ja wraz z nimi, ciekawy, jak ten portret będzie wyglądał na tle tłumu w pochodzie. Bo według mnie i Tarana, to portret odrobiony był na sto dwa.

Na szerokim placu wrzały jak morze nieprzeliczone tłumy spieszących tu z różnych stron miasta. Po pewnym czasie na wzniesionej trybunie zaczął potężnym głosem przemawiać mężczyzna, potrząsając od czasu do czasu gęstą jasną czupryną. Wreszcie tłumy zaczęły się szeregować, rozwijać sztandary, transparenty i wznosić do góry przywódców ludu. Rozglądałem się z niepokojem dookoła, aż wreszcie ujrzałem, jak nasz portret wzniósł się ponad tłumy, wyraźny, dokładny i większy jak chyboczące się w czasie pochodu.

Już miałem zawrócić do domu, gdy nagle potężna grupa luźno maszerujących ogarnęła mnie i nie wiadomo kiedy znalazłem się naraz w maszerującym szeregu.

Wznoszono okrzyki i śpiewano pieśni, a ja nic tylko oczami na naszą dyktę, unoszącą się przede mną nad tłumem, i razem z tym tłumem te swoje „ la, la, la, la, la” – bo nie znałem słów ani żadnej melodii śpiewanych pieśni. Bo jak maszerujące szeregi potężnymi głosami: - A kolor jego jest… to ja z nimi – la, la, la, la – bo na nim… - la, la, la, la, la… bo na nim – la, la, la, la, la…

A kiedy pochód dosięgnął Pietryny i zaczął z Głównej skręcać w stronę placu Wolności, wyskoczyłem z szeregu na chodnik i dawaj nura w bramę, bo wydało mi się, że widziałem kilka znajomych twarzy z naszej dzielnicy, cholera!

Prawdę mówiąc, zacząłem żałować nieprzemyślanego wyskoku, bo to robota, majster, a nie wiadomo, która już godzina… Okrężnymi ulicami, obstawionymi przez konną policję, wróciłem zmęczony do domu i zaraz w bety. Podobno – jak mówiła mi rankiem żona – chrapałem twardo, marudziłem i w czasie snu nuciłem jakieś melodie.

W każdym razie, na drugi dzień rano już o godzinie siódmej zjawiłem się u majstra.

Siedział przy stole zamyślony, jakby czekał na mnie. A gdy milczący stałem przy drzwiach, majster po namyśle, cieniutko…
- Pewnie się pan Leoś wczoraj ululał, co?
Ale ja milczałem.
- No jak, ululał, nie ululał?
Ale ja milczałem.
- A może był chory? Główka, wątróbka?
Lecz ja dalej stoję i nic.
- No jak, panie Leoś, zaniemówiłeś pan? A szkoda, bo usłyszelibyśmy coś o tych wczorajszych „preczach” i „niech żyjach” co? A ja ciągle myślałem, że z pana porządny człowiek, co ja mówię, chrześcijanin, katolik… A pan co, panie Leosiu? W buntowniczych pochodach pieśni wywrotowe wyśpiewujesz… I z tą swoją krawatką…
- Panie majster, panie majster! – przerwałem. – Prawda, szczera prawda. Maszerowałem wczoraj w pochodzie i pokrzykiwałem, ale z tym śpiewaniem to lipa, bo ja tylko w kółko razem z nimi te swoje la, la, la i la, la, la. Prawdę mówiąc, przysięgam, nic tylko te la, la, la, panie majster.
- La, la, la – powiadasz pan.
- Tak, tylko te la…
- Ale przecież wiadomo, panie Leoś, że te pańskie la, la, la, to nie była żadna pieśń do świętej Anny. Jak pan myślisz?
- Panie maj…
- Cii… Powiem ci tylko tyle, panie Leosiu, że nie chcę przez ciebie stracić zamówień. A wiedz, że właśnie wczoraj zawarłem z proboszczem umowę na pomalowanie kościelnego chóru „Lutnia”. Więc jak? Mam przez pana, panie Leoś, stracić robotę? I żeby mi wielebny rzucił może w oczy, że to nie żaden zakład malarski, ale jajczerka bolszewicka. A co powiedzą pobożni parafianie w naszej dzielnicy, którym odnawiamy mieszkania? A właściciele posesji i sklepów? No, jak pan sądzisz, panie Leosiu? Więc ja powiadam panu uczciwie. Połóż pan ten strychcjerek, co trzymasz w ręku, na parapecie i pożegnaj pan swego majstra Pluskotę. I wiesz co ci jeszcze powiem, panie Leoś! Majster Borucki na Milionowej potrzebuje pomocnika, bo jego czeladnik w Kochanówce. Radzę więc z serca, wal pan do niego. Zrozumiano?

Pomyślałem przez chwilę – majster ma rację, więc położyłem strychcjerek na parapecie okna, zdreptałem czym prędzej po schodach na ulicę i dawaj na Milionową do tego majstra Boruckiego.

A. Kasprowicz, Opowiadania łódzkie, 1972